Informujemy, iż w celu optymalizacji treści dostępnych w naszym serwisie,
w celu dostosowania ich do indywidualnych potrzeb każdego użytkownika, jak również dla celów reklamowych i
statystycznych korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach
końcowych użytkowników. Pliki cookies użytkownik może kontrolować za pomocą ustawień swojej
przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie z naszych serwisów internetowych, bez zmiany ustawień
przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies
Czy ktoś się zastanawiał ile płyt wydał po śmierci Jimi Hendrix? Albo Elvis Presley?
Ponieważ nie wiadomo kiedy ten artykuł stanie się płatny, a sądzimy, że warto się z nim zapoznać przytaczamy go w całości.
Z jednej strony zabezpieczenia, z drugiej... Niedawno do sklepów trafiły solowe płyty George'a Harrisona, które nagrywał dla wytwórni Dark Horse. Na najbardziej zagorzałych fanów eksbeatlesa czeka "The Dark Horse Years". Specjalne ekskluzywne wydanie zawierające także DVD z fragmentami wywiadów i koncertów. Kilka dni temu artysta został ogłoszony członkiem Rock and Roll Hall of Fame. Już wcześniej znalazł się tam, ale wraz z zespołem The Beatles. Teraz doceniono dorobek solowy Harrisona.
Nagrania byłego beatlesa nigdy, poza paroma albumami w rodzaju wydanego tuż po rozpadzie Wielkiej Czwórki "All Things Must Pass", nie były dziełami epokowymi. A już na pewno nie była nimi większość z płyt nagranych dla Dark Horse. Dlaczego te albumy są dziś atrakcją ekskluzywnej kompilacji, a ich autor został właśnie członkiem Rock and Roll Hall of Fame? Odpowiedź jest prosta - ponieważ nie żyje. Gdyby nie ten przykry fakt, na tą reedycję jego fani musieliby czekać jeszcze długie lata, a akademia Salonu Sławy zamiast na George'a postawiłaby na innych artystów. Śmierć słynnej postaci to zawsze wielkie wydarzenie i zawsze warto się pod nią jakoś podczepić.
Chwyt wątpliwy moralnie. Ale to przecież show-biznes. Tu nikt nie dyskutuje o moralności. Za to chętnie rozmawia się o pieniądzach. A gwiazdy potrafią zarabiać po śmierci równie skutecznie jak za życia. Niektóre nawet lepiej.
Śmierć nie jest dziś przeszkodą w kontynuowaniu kariery. I nie chodzi tu, jak w przypadku Harrisona, tylko o wydawanie reedycji dobrze już znanych płyt czy albumów składankowych. Dzięki obecnej technologii nieboszczycy mogą robić praktycznie wszystko. W 1996 r. Natalie Cole nagrała w duecie ze swoim nieżyjącym już ojcem Nat King Cole'em piosenkę "Unforgettable". Do utworu powstał odpowiednio zmontowany teledysk. Dwie niezwykle popularne ostatnio składanki z przebojami Elvisa Presleya "30 # 1 Hits" oraz "2nd To None" zawierają taneczne remiksy utworów Króla, w których brzmi on, jakby nagrał je przed chwilą. Elvis "wyruszył" nawet parę lat temu w trasę koncertową. Na koncerty zdecydował się zespół, który towarzyszył mu za życia. Muzycy grali na żywo, a sfilmowany przed laty Elvis śpiewał z zawieszonych na scenie wielkich telebimów.
Prawdziwym skarbem dla wytwórni płytowych i spadkobierców, którym przypadły w udziale prawa do twórczości zmarłego artysty, są niepublikowane wcześniej nagrania. Jeff Buckley za życia wydał tylko jedną, za to niezwykle udaną płytę "Grace". W 1997 r. utonął w nurtach Missisipi. Mimo to rok później w sklepach pojawił się jego dwupłytowy album "Sketches (For My Sweetheart The Drunk)" złożony z nagrań, nad którymi Buckley pracował przed śmiercią. W 2002 r. ukazał się składankowy album Nirvany. Choć Kurt Cobain nie żył od ośmiu lat, a archiwa zespołu podobno już wcześniej zostały wiele razy przeszukane, na płycie pojawiła się nowa piosenka "You Know You're Right". Powstał do niej teledysk, w którym sekwencje koncertowe zmontowano tak, że wydaje się, jakby Cobain śpiewał słowa tego właśnie utworu.
Nieważne jak zaawansowane były wcześniej prace nad odkrytymi właśnie nagraniami. Na krótko przed swoją śmiercią w 1991 r. Freddie Mercury zarejestrował linie wokalne nowych piosenek. Trzy lata później muzycy Queen nagrali do nich pozostałe ścieżki. Album zatytułowany adekwatnie do sytuacji "Made In Heaven" ukazał się w 1995 r. Pracujący nad swoją "Antologią" żyjący członkowie The Beatles mieli jeszcze trudniejsze zadanie. Dysponowali tylko nagranymi domowym sposobem fragmentami nieznanych kompozycji Johna Lennona. Dograli do nich własne partie oraz dodali kilka pomysłów aranżacyjnych. W efekcie w połowie lat 90. świat usłyszał dwie nowe piosenki Beatlesów, "Free As A Bird" i "Real Love", w których zaśpiewał nieżyjący od kilkunastu lat Lennon.
Prawdziwym mistrzem w kontynuowaniu kariery po śmierci jest jednak raper Tupac Shakur. Zastrzelony w tajemniczych okolicznościach w 1996 r., za życia wydał tylko cztery płyty. Od czasu śmierci jego dyskografia wzbogaciła się o dziewięć płyt! I nie są to tylko albumy składankowe czy remiksy znanych już utworów. Ciągle pojawiają się nowe, podobno niedawno odkryte nagrania rapera, a jego płyty regularnie docierają do najwyższych pozycji na amerykańskiej liście przebojów magazynu "Billboard". Pojawiły się nawet plotki, że śmierć Shakura była tylko chwytem reklamowym, raper wciąż żyje i ukryty przed fanami nagrywa nowe kompozycje.
Tupac był już za życia prawdziwą gwiazdą. Co innego jego rywal, zastrzelony w 1997 r. Notorious B.I.G. Gdy żył, nagrał jeden album o znamiennym tytule "Ready To Die", który doszedł tylko do 15. miejsca na liście "Billboardu". Wydany kilkanaście dni po jego śmierci "Life After Death" wskoczył na pozycję pierwszą. Podobnie zresztą jak i kolejny, późniejszy o dwa lata "Born Again".
To nie pierwszy przypadek, gdy śmierć zwróciła uwagę fanów na niedocenianego lub mniej popularnego wcześniej wykonawcę. Na przełomie lat 70. i 80. grupa Joy Division nie potrafiła przełożyć przychylności krytyków na zainteresowanie słuchaczy. Dopiero samobójcza śmierć wokalisty Iana Curtisa w maju 1980 r. sprawiła, że na zespół uwagę zwróciła większa grupa fanów. Na listy przebojów wszedł wydany właśnie album "Closer". Do zestawień powróciły też wydane jeszcze za życia Curtisa singel "Love Will Tear Us Apart" i album "Unknown Pleasures".
Śmierć bywa przepustką do sukcesu nie tylko w muzyce. Podobny scenariusz można odnaleźć chociażby w życiorysie za życia niedocenianego malarza Jean-Michela Basquiata. Jego prace wzbudziły zainteresowanie dopiero po jego spowodowanej heroinowym nałogiem śmierci w 1988 r. Najdalej być może posunął się francuski reżyser i aktor Cyril Collard, realizując film "Dzikie noce". Chory na AIDS oparł obraz na wątkach autobiograficznych i sam zagrał w nim główną rolę, czyniąc z niego swoistą kronikę ostatnich miesięcy życia. Zmarł krótko po premierze filmu, który we Francji natychmiast stał się obrazem kultowym i zdobył aż cztery Cezary.
Tym samym Collard brutalnie udowodnił, że w dzisiejszej pop kulturze śmierć potrafi być jeszcze jednym chwytem marketingowym. Co gorsza, prawie zawsze skutecznym.
Smierc zawsze sie swietnie sprzedawala - wystarczy spojrzec na te wszystkie artykuly, specjalne wydania poswiecone roznym tragediom - jak np. WTC czy tez ostatnio zamach w Madrycie.
wszystkie media trabia, gazety wydaja dodatki albo wydania specjalne, inni pisza ksiazki...
a co do muzyki to mozna by wspomniec norweski blackmetalowy zespol Mayhem ktorego wokalista (noszacy pseudonim Dead) popelnil samobojstwo a gitarzysta zostal zasztyletowany przez owczesnego basiste. ale zespol dziala nadal :)